Teatr wyborczy przed korytem

Dlaczego w Białorusi są przeprowadzane wybory? Choć ostatnie zakończyły się dla reżimu fatalnie, to kolejne zaplanowano, zgodnie z kalendarzem, na 25 lutego 2024 r. Wybrani zostaną członkowie Izby Reprezentantów, a także deputowani do rad lokalnych. Natomiast 4 kwietnia odbędą się wybory do Rady Republiki i Wszechbiałoruskiego Zgromadzenia Ludowego. Po co reżimowi ten nieustanny teatr? Przecież zawsze istnieje możliwość, że powtórzą się wydarzenia z 2020 r., nawet w przypadku wyborów innych niż prezydenckie.

W innych krajach postsowieckich autokraci także regularnie przeprowadzają bezalternatywne wybory. Jednak dla białoruskiego reżimu szczególnie ważne jest sprawne ich zorganizowanie na wszystkich szczeblach, nawet w tak trudnych warunkach geopolitycznych. Spróbujmy wyjaśnić dlaczego.

Demokratyczne wybory pojawiły się w Białorusi we wczesnym okresie postsowieckim. Pierwsze z nich przyniosły, jak się później okazało, katastrofalne skutki dla całego społeczeństwa. W 1994 roku, jedyne demokratyczne wybory w Białorusi, wygrał Alaksandr Łukaszenka. Wiemy, jak to się skończyło. Ale czy pierwsze wybory w Białorusi były naprawdę demokratyczne? Choć ich wyniki zostały uznane przez społeczność międzynarodową, trudno nazwać je demokratycznymi. Problem leżał w społeczeństwie, w jego radzieckich korzeniach. Pierwsze trzy lata niepodległości kraju były trudnym etapem przejściowym między sowieckim systemem a suwerennością. Trudno określić ówczesne społeczeństwo jako białoruskie. Było raczej sowiecko-białoruskie. Dlatego wybrało sowieckiego populistę, Łukaszenkę, zamiast Stanisława Szuszkiewicza, który „zrujnował taki wspaniały kraj”, oraz „nacjonalisty, czystego zła”, Zianona Paźniaka. Ten ostatni, nawiasem mówiąc, sam zachowywał się jak potwór z koszmaru, mówiąc, że wsadzi wszystkich do więzienia i zmusi ich do mówienia po białorusku.

Rzecz jasna, społeczeństwo wybrało tego, który wygłaszał przemówienia w stylu sowieckiego przewodniczącego kołchozu. Populistyczna kampania Łukaszenki odniosła sukces. Trzeba jednak przyznać, że spośród wszystkich kandydatów to właśnie przyszły dyktator rozumiał, jakiego języka używać do komunikacji ze straumatyzowanym społeczeństwem. Z drugiej strony, skąd ludzie mogli wiedzieć, do czego służą wybory? Jak mogła istnieć kultura polityczna w społeczeństwie, które przez ostatnie siedemdziesiąt lat żyło za żelazną kurtyną? Sowieckie wybory nie były nawet formalnością. To był rodzaj wielkiego happeningu, podczas którego można było zjeść, zabawić się, a może nawet wychylić kieliszek.

Ludzie nagle zostali postawieni przed wyborem. Ale jak go dokonać? Skąd wiadomo, kto jest dobrym kandydatem, a kto nie? Ludzie postsowieccy w większości nie głosowali z własnej woli. Wybór opierali na autorytecie polityka, na historii jego zaangażowania we władzę w czasach sowieckich. Ludzie sceptycznie podchodzili do nowych twarzy, świeżych sił politycznych. Społeczeństwo uważało, że jedni zrujnowali kraj, drudzy chcą sprzedać go Ameryce, trzecia grupa to bandyci, a czwarta to nacjonaliści. Stanowili pełny zestaw klasycznych wrogów znany z propagandy Związku Radzieckiego. Dlatego w tym czasie w większości krajów postsowieckich do władzy doszli byli przywódcy partyjni: w Gruzji był to Eduard Szewardnadze, były minister spraw zagranicznych ZSRR. W innych republikach – pierwsi sekretarze lokalnych partii: Leonid Krawczuk, Askar Akajew, Saparmurat Nijazow, Islam Karimow, Hajdar Alijew, Nursułtan Nazarbajew. Władzę przejmowali też inni radzieccy politycy różnej rangi: Łukaszenka, Emomali Rachmon, a później Władimir Putin. Wszyscy ci radzieccy przywódcy partyjni wiedzieli, jak mówić to, co ludzie chcieli usłyszeć. Opowiadali o tym, do czego społeczeństwo było przyzwyczajone przez władzę radziecką: że nie będzie wojny, za to będzie stabilność, pensje będą regularnie wypłacane, będzie praca.

W Białorusi, podobnie jak w wielu krajach postsowieckich, wybór Łukaszenki okazał się błędem. Po rozpędzeniu Rady Najwyższej w 1996 roku odbyły się wybory parlamentarne, które, częściowo nie zostały uznane, a w Białorusi zaczął kształtować się system, który dziś znamy.

Łukaszenka nie zrezygnował z przeprowadzania wyborów. A okazji do tego było i jest mnóstwo. To dlatego, że wybory, zwłaszcza prezydenckie, stały się głównym narzędziem legitymizacji władzy. Białoruś, podobnie jak wiele postsowieckich państw, jest reżimem wyborczo-autorytarnym. W takich reżimach wybory, jak wskazuje profesor Petra Stykov, historyczka i politolożka, obejmują kilku kandydatów lub partii i odbywają się dość regularnie, ale ludzie u władzy nigdy nie przegrywają tych wyborów. Na ratunek przychodzą stare sowieckie metody: zastraszanie, represje, morderstwa, cenzura. W warunkach pseudodemokratycznej niezależności reżim systematycznie dyskryminuje wszystkich, którzy mu się sprzeciwiają. Dzieje się to na wszystkich poziomach, od publicznego po prywatny. W ten sposób procedura elekcyjna przestaje funkcjonować jako rzeczywisty wybór. Służy jedynie do pokazania społeczeństwu, na kogo głosować. Jeśli nie chcesz mieć problemów, siedź cicho i głosuj na władzę. Taka to demokracja.

Oczywiście, to znane nam stare dobre fałszerstwo. To jest główna gwarancja sukcesu i dlatego za przeprowadzanie wyborów musi odpowiadać sprawdzona osoba, która będzie miała wszystko na oku. Dlatego Lidia Jermoszyna powinna zostać uznana za jedną z głównych przestępczyń reżimu.

Niemniej jednak, jak zauważa profesor Stykov, wybory są też piętą Achillesową autorytarnych reżimów wyborczych. Legitymacja prezydenta do sprawowania władzy opiera się na jego popularności wśród ludności. Wybory prezydenckie są więc zawsze rodzajem referendum. Oczywiście, wyniki zostaną zmyślone, opozycję posadzą, ale wybory muszą potwierdzić istnienie poziomu zaufania społeczeństwa do władcy. Prezentacja ostatecznych wyników jest swoistym rytuałem, rytuałem legitymizacji. Jeśli pojawi się niewielu dysydentów, jeśli nie ma protestów lub jeśli można je szybko i bezkrwawo zdusić, wówczas legitymizacja pozostaje nienaruszona.

Ale jeśli wybory zostaną przegrane lub zwycięstwo nie będzie wiarygodne, może to doprowadzić do masowych protestów i rewolucji. Przykład Białorusi 2020 roku pokazuje to doskonale. Nawet w krytycznych momentach, podczas kolorowych rewolucji i w potencjalnie niebezpiecznym dla reżimu 2010 roku, wybory były władzy na rękę. Rytuał zawsze się udawał. Ale sierpień 2020 r. zakłócił działanie istniejącego systemu.

Niepewne „zwycięstwo”, skala protestów i ich ogrom przekroczyły wszelkie przewidywania. Jak nigdy dotąd, legitymizacja uległa podważeniu wewnątrz kraju, co kosztowało Łukaszenkę i cały reżim międzynarodowe uznanie. Status quo, półlegalny dialog z dyktatorem został przerwany. Kolejnym krokiem była całkowita zależność od Rosji, współudział w agresji, przyjazd do Białorusi tysiąca uzbrojonych bandytów i zainicjowanie kryzysu migracyjnego. Za kolejną próbę oszukania kraju reżim zapłacił ogromną cenę.

Po 2020 roku Łukaszenka stał się, podobnie jak jego kumpel Putin, autokratą informacyjnym. Oznacza to, że jego władza opiera się na dezinformacji, propagandzie i cenzurze. Tak, te narzędzia stosowano przed 2020 rokiem, ale na  starym sowieckim poziomie. Doświadczenie protestów i rosyjscy przyjaciele nauczyli białoruski reżim, jak skuteczniej kłamać i manipulować. Teraz Łukaszence nie pozostało nic innego, jak naga siła i monopol na propagandę wewnątrz kraju. Musi udowodnić swoją legitymację nie społeczeństwu, bo wśród ludzi jej już nie posiada, ale elitom reżimu, które po 2020 roku zaczęły otwarcie rywalizować o władzę. Musi także podkreślać swoją podmiotowość w relacjach z Rosją.

Najprawdopodobniej wybory prezydenckie w Białorusi nie będą już odbywać się w znanej formie. To zbyt niebezpieczne. Wyborczy model autokracji się nie sprawdza.

Dlatego jak najszybciej trzeba wybrać nowego „prezydenta”. Formalizacja Wszechbiałoruskiego Zgromadzenia jest kolejnym krokiem w kierunku społeczeństwa totalitarnego. Władza rozmontowuje demokratyczne instrumenty, by łatwiej było kontrolować społeczeństwo.

Warto poświęcić nieco uwagi wyborom parlamentarnym. A raczej wyborom do parlamentu. Nigdy nie cieszyły się one zainteresowaniem opinii publicznej. Jeśli wybory prezydenckie są farsą, to wybory parlamentarne są po prostu sowieckim happeningiem. I tak je pojmowało społeczeństwo przez ostatnie trzy dekady. Dla reżimu parlament i wybory do niego są rodzajem rytuału inicjacyjnego dla kadry. To taki kadrowy filtr, sposób na przetestowanie lojalności i politycznego obycia. Może to być również sposób na uznanie czyichś zasług dla reżimu. Krótko mówiąc, to przepustka, a nawet drzwi do koryta.

Po wydarzeniach 2020 r. reżim obawia się jakichkolwiek wyborów. Ale po czystce w przestrzeni publicznej, społecznej i politycznej, której władze dokonały, nie należy oczekiwać, że wybory w 2024 r. doprowadzą do nowej próby obalenia białoruskiej autokracji. Armia i aparat władzy udowodniły swoje znaczenie i lojalność. Bez wątpienia są gotowe, by powtórzyć rok 2020, jeśli będzie to niezbędne dla obrony koryta.

Autor: Anton Saifullayeu

redaktor naczelny, adiunkt w Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego. Doktor nauk humanistycznych (UW). Zajmuje się teorią postkolonialną, antropologią kulturową Europy Wschodniej, teorią historiografii, białoruską historią idei politycznej i intelektualnej. Kontakt: [email protected]

Zobacz wszystkie wpisy od Anton Saifullayeu → Zobacz całą redakcję portalu →

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *