„Całe pokolenie będzie żyło w strachu”. Lekarze o tym, jak pobyt w areszcie wpływa na zdrowie ludzi

Warunki przetrzymywania więźniów w areszcie przy ul. Akreścina i w Żodzinie wywołują oburzenie Białorusinów. 

W celach jest dwa lub trzy razy więcej ludzi niż miejsc. Nie dostają materacy i pościeli. Podłogi myje się chlorem. Aresztanci są torturowani zimnym, jasnym światłem w nocy i głośnym dźwiękiem. Doprowadza to do ataków paniki.

Jak to wszystko może wpłynąć na zdrowie ludzi? Rozmawialiśmy z lekarzami, którzy tam przebywali – onkolożką Nadzieją Piatrouską i neurologiem Rusłanem Badamszynem.

Nadzieja Piatrouska: „Wszelkie odstępstwa od minimalnych standardów są torturami”

Onkolożka Nadzieja Piatrouska została zatrzymana 23 stycznia i umieszczona w areszcie przy ulicy Akreścina. W ciągu trzech dni w areszcie schudła 4 kilogramy – zarówno z powodu stresu, jak i złego odżywiania.

„Istnieją międzynarodowe minimalne standardy dotyczące przetrzymywania więźniów. Minimalne – są akceptowane w Ugandzie, Hondurasie, Białorusi, Rosji, Ukrainie i Stanach Zjednoczonych. Należy spełnić minimalne standardy, ponieważ są to koncepcje humanitarne, poniżej których nie można zejść. Oczywiste jest, że w krajach, w których tortury są normalnym narzędziem tłumienia protestów, te minimalne standardy nie są spełniane. A my mamy nieszczęście należeć do takich krajów” – mówi doktor nauk medycznych, była kierownik Kliniki Onkologii, Hematologii i Immunologii Dziecięcej, Nadzieja Piatrouska.

Надзея Пятроўская

Nadzieja Piatrouska

 

Według lekarki wszelkie odstępstwa od minimalnych standardów są torturą.

W celi na 6 osób znajdowało się 13 kobiet. Nie było materacy ani pościeli – musiałyśmy spać na gołych pryczach w ubraniu, po dwie, żeby się rozgrzać. Wolha Chiżynkowa, która spędziła ponad 40 dni na Akreścina, powiedziała kiedyś, że więźniowie kładą czasopisma i książki na metalowych ławkach. Następnie posiadanie książek, magazynów i zbiorów kserówek zostało faktycznie zakazane. Jako poduszki używano niezjedzonego chleba zapakowanego w plastikową torebkę” – powiedziała onkolożka Nadzieja Piatrouska.

„Było bardzo zimno i jednocześnie duszno, brakowało powietrza, nie działała wentylacja: miałam uczucie braku tlenu.

To męka z powodu chłodu: niektórym zabrano buty, a jeśli stopy nie są ciepłe, w ogóle nie można zasnąć. U ludzi z powodu zimna zaostrzały się choroby przewlekłe, infekcje, takie jak opryszczka. Część z nich zaczęła mieć problemy z nerkami i drogami moczowymi – wspomina lekarka.

„Władze postawiły sobie zadanie wychować pokorne pokolenie, pokorne stado”

Administracja zakładów karnych nie reaguje na oczywiste naruszenia norm sanitarno-higienicznych. Ministerstwo Zdrowia też nie interweniuje.

Nadieżda Pietrowska zwraca uwagę na paradoksalną sytuację.

„Normy opracowuje ministerstwo i higieniści. Nie może być tak, że ludzie, którzy opracowali te normy, nie mogą kontrolować ich wdrażania. Wszyscy rozumieją, że te normy nie są przestrzegane, a ich nieprzestrzeganie jest jedną z metod wywierania nacisku. Tak, wydaje się, że teraz w aresztach więźniowie nie są bici. Jednak władze postawiły sobie zadanie – wychować pokorne pokolenie, pokorne stado.

Widać, że nieprzestrzeganie podstawowych norm nie jest przypadkiem, nie jest irytującym nieporozumieniem, ale celowym działaniem, przemyślaną decyzją podjętą nie wiem, na jakim poziomie – werbalnie, dokumentalnie. Ale pojęcia norm nie ma”.

„Torturowanie światłem nie można było spać”

Kolejnym problemem dla osób za kratkami są zaburzenia snu. I to nie tylko z powodu braku łóżek, twardych prycz, braku materacy i pościeli.

„Jeśli światło w celi nie jest wyłączone przez całą dobę – to jest tortura. Nie można było spać. Ludzie w nocy nie spali, przez cały dzień byli w stanie somnambulicznym.

Mieliśmy też szczęście, że nie byliśmy torturowani w dzień i w nocy głośnym dźwiękiem – ideologicznie poprawną muzyką lub programami propagandowymi. Ktoś inny przed nami w celi przeciął przewód radia. Strażnicy czasami pytali: „Czy radio działa? Czy go słuchacie?”, odpowiadałyśmy: „Tak, oczywiście” – mówi Nadzieja Piatrouska.

Niebezpieczeństwo Covid, wybielacz, upokorzenia

Sędziowie, skazujący na wiele dni aresztu, prawie nie zwracają uwagi na to, że ludzie cierpią na poważne choroby przewlekłe, cukrzycę, choroby onkologiczne – mówi lekarka Nadzieja Piatrouska.

„Miałyśmy w celi trzy kobiety z rakiem. Sama jestem onkologiem, więc poradziłam im, żeby o tym opowiedziały w sądzie. Wypuszczono jedną z nich. Druga, starsza kobieta, była przetrzymywana przez 15 dni, ponieważ przyznała, że ​​jest teraz w stanie remisji”.

Istnieje jeszcze jedno niebezpieczeństwo. W aresztach śledczych wiele osób zostaje zarażonych koronawirusem, ponieważ nie można zachować dystansu społecznego – cele są przepełnione. Po zwolnieniu niektórzy musieli się długo leczyć.

W celi, w której siedziała lekarka, były też problemy z wybielaczem – kazano myć podłogi detergentem z dużym stężeniem chloru.

„Niektóre miały objawy astmatyczne (nie mogę powiedzieć, że to było duszenie, ale kobiety kaszlały, dusiły się. I nikt nie odpowiadał na prośby o wezwanie lekarza.

Miały miejsce nieprzyjemne sytuacje związane z zachowaniem higieny. Kobiety odczuwały wstyd, nie mogły wykonywać zabiegów higienicznych na osobności. Oczywiście są to upokorzenia psychologiczne.

Przez te trzy dni nie miałyśmy dostępu do prysznica. A kąpiel tylko raz w tygodniu, gdy areszt trwa wiele dni jest okrucieństwem” – mówi Nadzieja.

„Społeczeństwo jest teraz w stanie zaburzeń pourazowych”

Być może najtrudniejszą rzeczą jest cierpienie moralne – mówi Piatrouska. W końcu każda osoba ma swój własny próg wrażliwości, bólu, każda ma indywidualne cechy ciała. To, co dla jednego jest łatwe do przeżycia, dla drugiego może być nie do zniesienia.

„W dzisiejszym świecie, kiedy ludzie korzystają z internetu, mają normalne warunki życia, za kratami stosowane są średniowieczne metody wywierania wpływu na człowieka, całkowite niszczenie osobowości. To powoduje dysonans poznawczy.

W obliczu faktu, że w pewnym momencie twoja ludzka godność może zostać podeptana, strach przed chorobami zakaźnymi, chorobami skóry, a nawet gruźlicą schodzi na dalszy plan. Nie myśli się o tym.

Kiedy zdasz sobie sprawę, że to wszystko, o czym pisał Sołżenicyn i inni, jest prawdą i nigdzie nie odeszło, a twoje życie nie jest warte ani grosza, wszystkie zagrożenia dla zdrowia fizycznego są w jakiś sposób stępione. Przede wszystkim to wpływa na świadomość – trzeba zastraszyć, zademonstrować ich siłę, pokazać swoje miejsce. I należy zaznaczyć, że nasze zakłady penitencjarne z powodzeniem sobie z tym poradziły. Zgodnie z metodami oddziaływania psychologicznego przeszli samych siebie” – przekonuje Nadzieja Piatrouska.

Według niej białoruskie społeczeństwo znajduje się obecnie w stanie zaburzeń pourazowych.

„Wkrótce przeżyjemy tę zbiorową traumę. Teraz społeczeństwo „wpadło” w taki parabiotyczny stan – żeby nie zwariować. Całe pokolenie będzie żyło w strachu” – uważa Nadzieja Piatrouska, doktor nauk medycznych, onkolożka.

Rusłan Badamszyn: „Ludzie są doprowadzani do kryzysu układu współczulnego”

Neurolog Rusłan Badamszyn był pięciokrotnie zatrzymywany i więziony w ciągu ostatnich sześciu miesięcy – odsiedział łącznie 64 dni. Odbywał karę w areszcie przy ulicy Akreścina, dwukrotnie przebywał w Żodzinie. Chorował na Covid. Po ostatniej odsiadce został zwolniony 8 kwietnia.

Руслан Бадамшын

Rusłan Badamszyn

Cela została wypełniona wybielaczem, używano gazu pieprzowego, szampon wylewano do toalety.

W Żodzinie w czteroosobowej celi przebywało nawet 12 osób. Aresztanci spali na podłodze, panował kompletny brak higieny – brakowało materacy, poduszek, pościeli.

„Cela nie była wentylowana – okno było szczelnie zespawane, na nim ciągle kondensowała się para wodna i powstawała pleśń. Nawet podczas spacerów nie mogłem oddychać świeżym powietrzem – dziedziniec przypominał ciemną, wilgotną celę, tylko z niebem w klatce. Tam mężczyźni ciągle palili i prawie nie było powietrza, wdychaliśmy dym tytoniowy.

Cela byłą zalewana chlorem: 6-10 tabletek rozcieńczano w wiadrze, wylewano na podłogę, pod półki, aby trudniej było go usunąć. Nie było żadnych akcesoriów do sprzątania ani szmat, był tylko jeden stary ręcznik, którym próbowaliśmy szybko zebrać i wylać resztki do toalety.

Nieprzyjemne szczypanie oczu, swędzenie nosa i oczu, zaczerwienienie twardówki – chlor podrażnia błony śluzowe. Ktoś dostał skurczu oskrzeli, ktoś inny miał atak astmy” – wspomina Rusłan.

Był jeden „atak gazowy” – za to, że z męskiej celi zapukano do sąsiednich drzwi, za którymi przebywały kobiety.

„Czasami pukaliśmy, jakbyśmy się witali. Strażnik wpadł do celi, rozpylił gaz pieprzowy z puszki – zaatakował nas gazem. Zagroził, że gdy znowu usłyszy pukanie, będzie to samo. Pewnego dnia widziałem pianę w toalecie. Okazało się, że strażnicy wlali do toalety dwie butelki szamponu” – lekarz wspomina ataki chemiczne i gazowe, a także drobną zemstę.

W Żodzinie podczas ostatniego zatrzymania więźniowie nigdy nie widzieli lekarza więziennego, nie przeprowadzono badań lekarskich. Poprosili o podanie termometru, ale nigdy go nie podano, chociaż ludzie mieli gorączkę, katar, kaszel – wszystkie objawy infekcji koronawirusem.

„Oczywiście w aresztach śledczych nie przeprowadza się żadnych testów. Już po wypuszczeniu zadzwoniłem do byłego współwięźnia, który wyszedł dzień wcześniej. Zrobił test, który okazał się pozytywny – zarażenie koronawirusem zostało potwierdzone”.

Karetka została wezwana dwukrotnie do ciężko pobitych współwięźniów

Razem z Rusłanem osadzony był Andrej, działacz społeczny z Soligorska, który kiedyś startował w wyborach do samorządu. Mężczyzna napisał list do domu, a w kopercie umieścił rysunek – emblemat z napisem „Żodzino. Więzienie”.

„Nie pozwalano na używanie jakiejkolwiek symboliki. Cenzor nie przegapił listu. Andrej został zabrany pod prysznic i pobity kijem w plecy. Wrócił do celi cichy, przerażony i położył się. I mimo, że jest on bardzo inteligentny, wychowany, powściągliwy, powiedział, że przemocy w żaden sposób nie dostrzega.

Następnego dnia też tam leżał, milcząc, nie zaczepialiśmy go. A wieczorem na tle wewnętrznego niepokoju rozpoczął się u niego, mówiąc językiem medycznym, kryzys układu współczulnego. Atak paniki, miał skrępowane ręce i nogi, nie mogliśmy wyprostować mu ręki, miał skurcze, pot na twarzy, ledwo poruszał językiem, nie mógł mówić. Przestraszyliśmy się, zaczęliśmy pukać do drzwi, wezwaliśmy strażników. Zabrała go karetka” – mówi neurolog.

A drugi mężczyzna został poważnie ranny w nogę, która nie zrosła się jeszcze od poprzedniego podwójnego złamania stopy.

„Wyprowadzono nas na korytarz, kazano stanąć w rozkroku i zaczęto bić w nogi tak, że prawie robiliśmy szpagat. Milicjant kopnął mężczyznę w nogę. Potem noga puchła, pojawił się krwiak. Strażnicy nie chcieli wezwać karetki, a na prośby o wezwanie lekarza odpowiadali: „połóż się, to przejdzie”. Ale jego noga zrobiła się strasznie sina. W końcu udało nam się wymusić wezwanie karetki. W szpitalu mężczyźnie założono gips i odesłano do więzienia. Bardzo trudno było mu z tym gipsem, spał na gołej pryczy i poruszał się bez kul” – opowiada Rusłan.

Więźniowie są pozbawieni możliwości otrzymywania paczek

Strażnicy zabierali papier, serwetki, książki, kserówki, długopisy – aby nie można było pisać skarg na nieludzkie warunki przetrzymywania. Strażnicy posunęli się jednak jeszcze dalej. Teraz rekwirują paczki od bliskich – mówią, że jedzenie może się zepsuć.

„Dobra, zabierają materace, koce, pościel, to już nie jest zaskoczeniem. W środę wieczorem krewni przynieśli nam paczki. Przekazano je dopiero następnego dnia, w czwartek. W piątek rano zabrali nam całe mięso, słoninę, nawet ser pakowany próżniowo. A w niedzielę zabrali resztki pieczywa, sucharów, a nawet cukru i soli, które się nie psują.

To zwykła kradzież – nasi rodzice przywozili paczki z innych miast, stali w kolejce, wydawali dużo pieniędzy!” – oburza się Rusłan Badamszyn.

 

Przetłumaczone z https://svabod1.azureedge.net/a/31195757.html

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *