Świt „Zgromadzenia Ludowego” w systemie Łukaszenki

Temat rosyjskiej agresji na Ukrainę i współudział w niej reżimu Alaksandra Łukaszenki stał się dominujący w ciągu ostatnich dziewięciu miesięcy i przyćmił inną, mniej dramatyczną, ale dość poważną kwestię: los transformacji politycznej w Białorusi. Tak, w Białorusi trwa proces zmian ustrojowych, bo przecież od 15 marca bieżącego roku obowiązuje w kraju „nowa edycja” ustawy zasadniczej, zawierająca kilka innowacji w zakresie struktury władzy państwowej. Owszem, proces ten przebiega według scenerii reżimu i pod jego skrzętną kontrolą, ale nie zmienia to faktu, że ma miejsce próba zmiany formuły rządzenia państwem.

Nowy typ wolontariatu: rozpracowywanie strategii państwa

Najpoważniejszą, a zarazem dość intrygującą, innowacją jest przekształcenie tzw. Wszechbiałoruskiego Zgromadzenia Ludowego (WZL) z nieformalnego zebrania nomenklatury w „najwyższy organ przedstawicielski”. Kilka dni temu Swiatłana Lubieckaja, przewodnicząca stałej komisji Izby Reprezentantów parlamentu reżimowego, zapowiedziała, że projekt ustawy o WZL zostanie wkrótce przedstawiony dla publicznej dyskusji. Nic w tej zapowiedzi dziwnego, biorąc pod uwagę, że w marcu następnego roku wyznaczono termin przyjęcia ustawy o tym egzotycznym organie. Potem reżim będzie miał trochę ponad rok, aby przygotować się do uruchomienia WZL – zgodnie z kalendarium wprowadzania zmian konstytucyjnych, ma do tego dojść do 25 kwietnia 2024 roku.

Nie znamy na razie treści projektu ustawy o WZL, ale już teraz – w oparciu o kontekst polityczny i długą historię poszukiwania przez władze formuły istnienia tego organu – można stwierdzić wiele rzeczy co do jego roli w „zreformowanej” autokracji białoruskiej.

Po pierwsze, ma to być, jak już napomknęliśmy wyżej, „najwyższy organ przedstawicielski”, który będzie wyznaczał strategiczne kierunki rozwoju państwa i społeczeństwa, a także będzie miał walny wpływ na politykę kadrową, zwłaszcza w zakresie sądownictwa.

Po drugie, delegaci tego najwyższego organu przedstawicielskiego będą pracować… na zasadzie wolontariatu. Będą żyć i pracować jak każdy obywatel – czy to w fabryce, czy w szkole, czy w ministerstwie – no, a po pracy, zamiast oglądać ulubione seriale, będą rozpracowywać „strategiczne kierunki rozwoju państwa i społeczeństwa” i zastanawiać się, czy przypadkiem nie należy zmienić składu Sądu Najwyższego. Taki tryb pracy będzie obowiązywał „zwykłych” delegatów. Przewodniczący WZL, jego zastępcy oraz członkowie prezydium będą jednak otrzymywać wynagrodzenie z tytułu swojej pracy w tym „najwyższym organie”.

Po trzecie, WZL będzie się składało z trzech mniej więcej równych części: a) urzędników, zajmujących wysokie stanowiska w systemie władzy państwowej: prezydent, premier, członkowie rządu, szefowie rejonowych, miejskich i obwodowych komitetów wykonawczych; b) deputowani rad lokalnych; c) przedstawiciele „społeczeństwa obywatelskiego”: duże stowarzyszenia społeczne, które „wywierają wpływ” na życie publiczne i mają reprezentacje we wszystkich regionach. Jak będą wyglądały procedury delegowania do WZL, pozostaje na razie zagadką, a wątpię, żeby w „projekcie ustawy” pojawiło się rozwiązanie tej zagadki. Nie po to przecież WZL jest powoływane do istnienia, by było więcej przejrzystości co do rządzenia państwem. Wiadomo jednak, że liczba delegatów ma nie przekraczać 1200 osób.

Skąd cały ten pomysł z WZL?

Tak więc prócz dwuizbowego parlamentu, który teoretycznie też jest organem przedstawicielskim, ma istnieć jeszcze „najwyższy organ przedstawicielski” w postaci WZL. Ów organ będzie się składał z delegatów-wolontariuszy, wybieranych według niejasnych procedur, którzy jednak będą wyznaczać „strategiczne kierunki rozwoju państwa” i sprawować kontrolę nad najwyższymi urzędnikami. Doprawdy oryginalny twór ustrojowy, którego najbliższym odpowiednikiem jest bodajże Powszechny Kongres Ludowy Libii w czasach Muammara Kaddafiego. Ale nawet w tym przypadku jest dość ważna różnica: wszak Kongres Kaddafiego nie był „naddatkiem” do parlamentu, a był jego namiastką.

Przy całej egzotyczności WZL i masy pytań co do sposobu jego funkcjonowania, powody jego uruchomienia są zrozumiałe.

Chodzi o zminimalizowanie wpływu mechanizmów wyborczych na politykę państwową. Rok 2020 pokazał, że mechanizmy wyborcze, nawet w sytuacji istnienia wielokrotnie sprawdzonego systemu falsyfikacji i manipulacji, mogą wymknąć się spod kontroli. Trzeba było jakoś się zabezpieczyć na przyszłość i wynaleźć sposób na to, aby jeszcze bardziej uniezależnić się od procedur wyborczych. Zobaczmy, jakie tu w ogóle mogły pojawić się możliwości. Pierwsza, najprostsza: ustanowienie monarchii absolutnej. Druga, mniej prosta, ale też w miarę zrozumiała: utworzenie własnej partii, stanięcie na jej czele i ogłoszenie, że krajem rządzi partia.

Łukaszenka nie odważył się na żadną z tych opcji. Wszak mamy XXI wiek i prawie centrum Europy. Zbyt mocny kontrast ze wszystkimi innymi systemami w Europie to przecież też czynnik niestabilności. Jedna rzecz to dowodzić, że „mamy własną demokrację” (ponieważ pojęcie demokracji jest dość rozmyte, takie zabiegi czasami mogą być skuteczne), a co innego przyznać, że nie mamy demokracji i przekonywać, że jej nieobecność to dobra rzecz. Po długich wahaniach Łukaszenka i jego otoczenie zdecydowali się na niezwykle rozbudowany system z trzema organami przedstawicielskimi (Izba Reprezentantów, Rada Republiki i WZL), plus Rada Bezpieczeństwa z rozszerzonymi uprawnieniami oraz instytucja prezydenta, którego pozycja nadal będzie bardzo silna. Poza tym jest prawdopodobne, że powstanie też partia władzy – jeszcze jeden strukturalny ośrodek władzy. Będzie to bardzo ociężały system, w którym proces podejmowania decyzji będzie jeszcze bardziej skomplikowany i nieprzejrzysty, a pole walki zakulisowej znacznie się rozszerzy.

Reżim funduje sobie dodatkowy ból głowy

Niemal każda autokracja prędzej czy później znajduje się w sytuacji, kiedy przeprowadzanie reform politycznych jest bardzo ryzykowne, a ich nieprzeprowadzanie – znacznie bardziej niebezpieczne. Lata 80. ubiegłego stulecia dostarczają wiele przykładów takiego dylematu: polityka „reform i otwartości” w Chinach, „pierestrojka” w ZSRR, „kompromisowy plebiscyt” w Chile, Okrągły Stół w Polsce i XIV Zjazd Rumuńskiej Partii Komunistycznej w Rumunii. Zaledwie w pojedynczych przypadkach systemy autorytarne zdołały uniknąć upadku, jak miało to miejsce w Chinach. W przeważającej większości przykładów reżimy po prostu upadły: niektóre wskutek podejmowanych prób reformy (np. ZSRR), a inne w następstwie ich unikania mimo istnienia społecznego zapotrzebowania (np. komunistyczna Rumunia).

Uruchomienie WZL jako organu przedstawicielskiego, mimo iż inicjowane przez reżim i ma się nijak do postulatów społeczeństwa – spowoduje (już powoduje) dodatkowy ból głowy dla reżimu. Jak połączyć silną władzę prezydencką i silne WZL, i jak to wszystko utrzymać pod kontrolą? A jest to pytanie, które pojawi się nie zamiast, a obok pytania bardziej podstawowego: Co zrobić z niezadowoleniem społecznym, które zostało zamrożone, ale przecież nie zniknęło?

Łukaszenka chce wynaleźć taki model, który byłby jednocześnie monarchią absolutną i demokracją, a to niemożliwe.

Sprzeczności, w które się uwikłał, a wraz z nim jego system, mnożą się i piętrzą. Jest mało prawdopodobne, że taki system przetrwa kolejny wstrząs, do którego może dojść w każdej chwili i na jakimkolwiek tle: sytuacji ekonomicznej, uwikłania w agresję rosyjską lub też kolejnego zrywu społecznego.

Zdjęcie: Belta.by

Autor: Piotr Rudkouski

białoruski analityk, politolog i wykładowca akademicki. Jest dyrektorem Białoruskiego Instytutu Studiów Strategicznych (BISS). Doktor nauk humanistycznych, autor czterech książek i ponad stu artykułów. Główne zainteresowanie badawcze: czynnik wartości w relacjach Białorusi i UE, tożsamość narodowa i koncepcja otwartego społeczeństwa.

Zobacz wszystkie wpisy od Piotr Rudkouski → Zobacz całą redakcję portalu →

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *